Zabiorę Cię właśnie tam,
gdzie słońce dla nas wschodzi.
Zabiorę Cię właśnie tam,
gdzie wolniej płynie czas…
- Więc, co mi chciałeś powiedzieć?
Zabrzmiało mi w uszach, kiedy stawiałem nogę na drewnianej kładce, która postawiona kilka metrów nad rzeczką łączyła dwa końce ziemi. Słońce natarczywie muskało moje powieki i palcami musiałem zakrywać oczy, by móc cokolwiek zobaczyć przez oślepiające promienie. Gdy wreszcie wkroczyliśmy w zacienione miejsce, Marta jakby szukała mojego wzroku. Próbowałem go uniknąć, zagryzając lekko dolną wargę.
Bo jakby tu przybliżyć dziewczynie fakt, że inaczej mówię, a inaczej myślę. Ona tego nie zrozumie. Z drugiej strony nie mógłbym wiecznie unikać tego pytania.
- Bo… – zacząłem niepewnie, budując bardzo logiczne zdanie.
- Hm?
- No, chodzi mi o to, ze wtedy powiedziałem coś, co było prawdą, ale później nie wiedziałem, o czym mówisz i zaprzeczyłem, bo myślałem, ze to było coś głupiego i… dopiero Bill mi uświadomił, co zrobiłem, że mam nierówno pod sufitem, ale mniejsza. No i ten. Chciałem, żebyś wiedziała, że to wtedy tam to było szczere. I w ogóle, dupek ze mnie, że to wszystko pomieszałem, ale jest coś, co…
- Tom, Tom, Tom! – Marta słysząc jak język mi się plącze, stanęła i machnęła mi ręką przed nosem. – Ja kompletnie nie mam pojęcia, o czym mówisz, więc, z łaski swojej, mógłbyś opowiedzieć mi wszystko jeszcze raz, bez żadnych „tam”, „wtedy”, „coś”, „ktoś”. Po prostu weź głęboki oddech i… – zamyśliła się – Albo nie. Zaprowadzę cię w pewne miejsce. Tam dowiem się wszystkiego, co powinnam wiedzieć.
Przytaknąłem głową, stawiając niepewne kroki. Gdzie chciała iść?
Minęliśmy niewielki kościół, a na samo wspomnienie, że dzisiaj niedziela i Pauline zapewne odwiedziła tę świątynię, bo jest położna najbliżej ich dzielnicy, aż ciarki mi przeszły po plecach.
Za sobą zostawiliśmy centrum i zabieganych ludzi, ich kłopoty, zmartwienia i niepewności. Nasze też.
*
- Biiilll!!! Toooom!!! Simone!!! – wrzasnął od progu mężczyzna w ciemnych włosach, zamykając za sobą drzwi wejściowe. – Jak zawsze nie zamknęli domu.
Prychnął i przemierzył wzrokiem kuchnię, w której właśnie się znajdował. Walizka, która spoczywała w jego ręce została położona pod ścianą, a sam brunet rozglądnął się dokładnie po mieszkaniu, przechadzając się po jego pokojach.
Na ładnie opalonej twarzy Johanna ukazał się uśmiech, kiedy jego oczy padły na wiszącą fotografię dwóch nastolatków. Takich samych, a jednocześnie zupełnie różnych. Przyglądnął się synom dokładnie. W końcu od trzynastu lat ich nie widział, nie rozmawiał z nimi, nie przytulał, nie było go obok. Nie interesował się faktem, że w ogóle żyją. Jedyne, czego był świadom to ich sława. Utrzymująca się od czterech lat nieodzowna przyjaciółka, której w żaden sposób nie mogli się pozbyć.
Serce zakuło go, gdy pomyślał, ile stracił, ile dzięki nim mógł osiągnąć. A jednak wolał być nieprzykładnym ojcem. Albo przynajmniej tylko taka rola mu wychodziła.
Dom w ogóle się nie zmienił od czasu, kiedy ostatni raz go widział. Było to dokładnie piętnastego lipca 1995, gdy kilka dni wcześniej sąd orzekł rozwód pomiędzy nim a małżonką. Te same meble, dywany, zasłony w oknach, wiszące obrazy i stary zegar, który dostali od dzieci na rocznicę ślubu. Nawet jej ulubiona płyta Whitney Houston, którą sam jej podarował na urodziny. Może tylko kolory ścian były bardziej żywsze.
A teraz stał znów tutaj. W wytartych spodniach przy wieży stereo i delikatnie naciskał wypukłe guziki na sprzęcie, aż usłyszał cichą muzykę wydobywającą się z głośników. Pogłośnił, a szybka melodia spowodowała, że jego palce rytmicznie uderzały o blat drewnianej komody.
Wir sind durch die stadt gerannt,
haben keinen ort mehr gekannt…
Zabrzmiał mu wyraźny głos, który od razu rozpoznał.
Rozbrzmiewającą muzykę przerwało głośne uderzenie czegoś o podłogę i brzęk rozbijającego się szkła. Po chwili kilka słów padło z czyichś ust.
- Kurwa mać!
To był ten sam głos, którego słuchał teraz na płycie.
Wysoki czarnowłosy chłopak właśnie wkroczył do pokoju, nerwowo rozglądając się na boki. W rękach trzymał wazon, a raczej kilkadziesiąt jego części, w których teraz się znajdował. Kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się, na twarzy mężczyzny pojawił się nikły uśmiech, natomiast Bill otworzył usta i po raz kolejny wypuścił z rąk porcelanowe naczynie, które z hukiem wylądowało na podłodze.
- Kto ty… – chciał dokończyć zdanie, ale najgorsza myśl, jaka pojawił się w jego głowie okazała się być rzeczywistością. – Ojciec?!
- Nie ojciec, tylko tatuś, Bill. – Odparł najstarszy Kaulitz, jakby urażony i podszedł do stojącego jak słup soli chłopaka. – Synku…
Wydyszał i spojrzał na niego z nieukrywaną czułością, tuląc go do swojej piersi. Bill zacisnął oczy, nie opierając się gestom rodziciela. Sam nie wierzył w to, co właśnie się dzieje.
Może, gdyby wcześniej nie brał prochów zachowywałby się teraz zupełnie inaczej. Z chęcią wykrzyczałby mu w twarz to wszystko, co kłębiło się w jego umyśle, ale morfina zrobiła swoje. Nie było mu źle. Wręcz przeciwnie – było mu wspaniale, kiedy silne ramiona ojca oplatały jego chude ciało. W końcu w ich żyłach płynęła ta sama krew.
To był człowiek, który przed laty wiele go nauczył. Jako pierwszy pokazał mu świat. Był cierpliwy, gdy Bill spadał z roweru i trzeba było podejmować się kolejnych lekcji jeżdżenia. To on w dzieciństwie czytał mu bajki na dobranoc, robił płatki na mleku, zabierał na wycieczki. To on kupił mu pierwszą czarną kredkę do oczu. To on tłumaczył mu wszelkie słownictwo związane z dorastaniem i współżyciem. To on, w przeciwieństwie do matki, nigdy nie porównywał go z bliźniakiem. Razem z Tomem potrzebowali wówczas tej miłości.
Ale stało się tak, że go zabrakło w jeszcze ważniejszych momentach ich życia. Nie spędził z nimi chwil rozwoju Tokio Hotel. Nie opiekował się, gdy Billowi wycinano migdałki. Nie był świadkiem wydania ich pierwszej płyty, ani nawet drugiej. Nie mógł usłyszeć, gdy synowie opowiadali mu o swoim pierwszym razie i dziewczynach. Nie przyjechał nawet na ich osiemnaste urodziny.
A teraz śmiał dotykać owoc swojej dawnej miłości.
- Co ty tutaj robisz? – wydukał Czarny, kierując się w stronę kanapy, na której oboje usiedli.
- Moja żona… to znaczy moja druga żona, nie twoja matka rzecz jasna, zmarła na raka. Musiałem z Frankfurtu przenieść się z powrotem do Magdeburga. I pomyślałem, ze może mógłbym odwiedzić rodzinę, której tak dawno nie widziałem. – Uśmiechnął się, a jego dłonie nerwowo zaczęły drżeć. Bill milczał przez chwilę, po czym zdenerwowany kłującą w uszy ciszą, odezwał się, a na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech.
- To zaaaajebiścieee! – prawie krzyknął, klepiąc ojca po ramieniu. Ten zrobił wielkie oczy i odetchnął z ulgą. Spodziewał się zupełnie innej reakcji syna, jednak… nie mylił się, gdyż kilka sekund później Bill dodał:
- Tyle, ze my nie jesteśmy już twoją rodziną.
Za te wszystkie kłamstwa, rozstania, krzyki, brak empatii i uczuć. Za tę krzywdę, jaką im wyrządził, odchodząc. Za to, że nie było go wtedy, kiedy oni najbardziej tego potrzebowali. Tak, właśnie za to.
Johannowi oczy prawie wyszły z orbit. Spuściwszy głowę, przybrał wyraz pokornego baranka. Ściągnij maskę.
- Bill, ja wiem, że mnie za to nienawidzisz, ale proszę cię, wysłuchaj mnie.
- Czekałem trzynaście lat na jakiekolwiek słowo z twojej strony. Ale ty nic. Nawet kartki na święta nie potrafiłeś wysłać! Nawet zadzwonić, napisać! Jak śmiesz teraz pokazywać się tutaj?! Tyle kłopotów było przez ciebie, tyle razy musiałem patrzeć na zapłakaną twarz mamy, która w nocy nie mogła spać. I jeszcze Tom! Myślisz, ze nie było mu ciężko?! Przeżył to bardziej ode mnie, wiesz?! Ale co ty właściwie możesz wiedzieć… Straciłeś żonę, więc przypomniałeś sobie o dawnej rodzinie? Nagle zachciało ci się bawić we wspaniałego tatuśka? – czekoladowe oczy chłopaka zaszły się łzami. Z trudem próbował opanować płacz. Narkotyk nie wyleczył ran z dzieciństwa, można by rzec – jeszcze bardziej je pogłębiał. – Powiedz mi, co ty z tego masz? Powiedz mi, dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie kocham waszej matki, Bill - odpowiedział chłodno ojciec, patrząc w zaszklone tęczówki wokalisty, w których teraz odbijała się jego twarz. – Ale kocham was. Ciebie i Toma. Zrozumiałem to i zmienię się. Przysięgam ci! Od tej pory będziemy mieć ze sobą stały kontakt!
- Tyle, że ja już nie chcę. – Szepnął chłopak załamującym się głosem – Czas nie leczy ran, on tylko przyzwyczaja do bólu. Przyzwyczaił mnie do tego, że ciebie nie ma. I nie chcę żebyś był. Okej, było miło, ale się skończyło. Możesz opuścić ten dom i nigdy tu nie wracać.
Brunet upadł przed synem na kolana. Z kompletnej bezsilności i rozpaczy zacisnął pięści. Chciał mówić, lecz nagle z kieszeni Billa wypadł mały woreczek, wprost do jego rąk. Czarny rzucił się, by odebrać ojcu swoją własność, jednak ten odepchnął go lekko i obrócił w dłoniach przedmiot z białym proszkiem.
- Oddaj to! – wrzasnął Bill, a jego skronie zaczęły pulsować. Twarz przybrała kolor dojrzałego pomidora.
- Co to… – Johann patrzył na zawartość woreczka, nie mogąc uwierzyć, co właśnie trzyma. Wysypał morfinę na blat stołu i powąchał. Zakręciło mu się w głowie.
- Ty ćpasz!
- Nie twoja sprawa, co robię! Już nie jesteś moim ojcem! Gdybyś nim był…
- Byłem, jestem i będę bez względu na wszystko! – jak dotąd miły głos mężczyzny, przerodził się we wściekły wrzask. – Od kiedy bierzesz to świństwo?!
Czarnowłosy nie odpowiedział. Utkwił wzrok we własnych stopach.
- Od kiedy to bierzesz?! Co to jest w ogóle?! Matka wie?! – starszy osobnik złapał Billa za ramiona, trzepiąc nimi. – Mów!
- Dzisiaj był mój pierwszy kontakt z morfiną.
- MORFINĄ! Ha! – Johann wsypał proszek z powrotem do woreczka, chowając go do kieszeni. – Ktoś o tym wie?!
- Nie.
- Gdzie ty masz rozum, Bill? Zawsze uważałem cię za mądrego chłopaka! Zmieniłeś się nie do poznania!
- Gdybyś przez te trzynaście lat był z nami, kurwa, wiedziałbyś, co robię, jak, gdzie i kiedy! – wycedził przez zaciśnięte zęby Bill.
Ojciec puścił to mimo uszu. Wstał i skierował się w stronę wyjścia. Poklepał ręką po swojej kieszeni, w której schował zdobycz, jakby bojąc się, że ją straci.
- Gdzie jest Simone? – zapytał po chwili oziębłym tonem, kładąc rękę na klamce.
- W Berlinie. U Gordona. Nie wiem, kiedy wróci, ale chyba nieprędko.
Johann wyszedł z impetem trzaskając drzwiami. Bill stał jeszcze przez krótką chwilę, wpatrując się w miejsce, w którym zniknął ojciec.
Schował bladą twarz w dłoniach, klnąc siarczyście na swoją nieuwagę. Jak mógł popełnić taki błąd? Jego beztroskie życie runie jak domek z kart, jeśli tylko ktokolwiek dowie się o jego tajemnicy.
Z trudem sięgnął po swój telefon i wystukał w nim znany numer. Serce biło mu niebezpiecznie szybko. Kiedy po drugiej stronie usłyszał głos, powiedział:
- Andreas, potrzebuję nową działkę. Możliwie jak najszybciej.
*
Idąc, rozmawialiśmy, a ja chłonąłem każde słowo padające z jej ust.
- Wiesz co jest dziwne? – zagadnęła nagle Marta, odsuwając od siebie kilka gałęzi, które przeszkadzały jej w dalszej drodze przez las.
Tak! Szliśmy przez las! Nie mam pojęcia, jakim cudem dałem się na to namówić. Ja – ten, który boi się wszelkiego robactwa, który panikuje na sam widok miniaturowego pająka czy nawet dżdżownicy, właśnie szedłem przez las.
Ale czego nie robi się… z miłości?
- To, że zanim cię poznałam śniłeś mi się dwa razy. – Odparła, a ja mało nie zakrztusiłem się własną śliną. Wytrzeszczyłem na nią oczy. Jezu, przecież ona też mi się śniła!
- Co najdziwniejsze nigdy wcześniej nie miałam snu o tobie, bo nawet niezbyt dobrze znałam twój zespół. Już nie mówiąc o tym, że gdyby jeszcze dwa tygodnie temu ktoś pokazał mi twoje zdjęcie, miałabym problem z rozpoznaniem cię.
- Ty też mi się śniłaś. – Odparłem, czując jak coś przewraca mi się w żołądku. Marta buchnęła śmiechem, mówiąc pod nosem coś typu niemożliwe.
Wyszliśmy z gąszczu, a przed nami ukazał się niesamowity widok. Blondynka uśmiechnęła się szeroko, a mnie zrobiło się jakoś dziwnie. Przed nami rozkładała się zwykła, niczym nieróżniąca się od innych łąka. Trochę dalej płynęła rzeka. Jeszcze nigdy nie widziałem tak czystej wody, można było z niej dosłownie pić.
W dodatku masa białych chmur unoszących się na niebie i żółte kwiaty mleczy rosnące na
całej łące dopełniały niesamowity widok.
Zaraz, zaraz, już gdzieś widziałem to miejsce!
I nagle mnie oświeciło. Sen! To była łąka z mojego snu! Właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem Martę.
Magia? Czary? Przeznaczenie?
- Gdzie my właściwie jesteśmy? To Magdeburg? – wydukałem, wciąż nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
- Tak. To dalej Magdeburg. Pewnie nawet nie wiedziałeś, ze jest tutaj coś takiego.- Zaśmiała się Marta i pobiegła przed siebie z rękoma wyciągniętymi na boki. Wiatr rozwiewał jej długie włosy, a ona jakby bawiła się się z nim w berka. Biegała, skakała, śmiała się. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak szczęśliwej. Sam uniosłem w górę kąciki swych ust i podchodząc do niej złapałem ją od tyłu w pasie. Tym razem pachniała lawendą. Otarłem swój nos o jej szyję, przyciągając ją do siebie, a ręce zamoczyłem w puszystych włosach. Nie opierała się niczemu. Odwróciła głowę w moją stronę tak, ze teraz stykaliśmy się nosami, a ja czułem jej nierówny oddech na sobie.
To stało się w ułamku sekundy. Moje wargi delikatnie musnęły jej usta, po czym odchyliłem lekko twarz, by zobaczyć jej reakcję. Patrzyła mi w oczy, milcząc, aż wreszcie zrozumiałem, że mogę.
Reszty nie da się zapomnieć za nic w świecie. Pocałowałem ją, a ona oddała pocałunek. Delikatne pieszczoty warg przerodziły się w wulkan emocji. Wsunąłem swój język do jej ust i wszystko potoczyło się szybko, dziko i namiętnie. Całowaliśmy się jak para, która spotyka się po kilkuletnim rozstaniu. Jakbyśmy już nigdy nie mieli zaznać tej przyjemności, jakbyśmy bali się, że możemy się stracić nawzajem. Zachłannie, a jednocześnie czule. Czułem, ze moje wnętrzności wirują. Nie wiem, czy Marta była tak samo podekscytowana jak ja, ale było cudownie.
Kiedy oderwaliśmy się od siebie na jej twarzy ukazał się nieśmiały uśmiech.
- Przychodzę tu, kiedy jest mi źle... – Odparła po chwili, a moja dłoń powędrowała do jej małej, gładkiej dłoni i złączyliśmy je, zaplatając palcami.
- A teraz jest ci źle?
- Teraz się zakochuję. Teraz myślę o nas jak o jednej osobie. Teraz czuję, że już czas na kolejną wieczność. To, co nasze, pozostanie na zawsze, za horyzontem. Gdzieś obok nieba. - Zacytowała fragment naszej piosenki Unendlichkeit, a ja po raz setny dzisiaj poczułem się najszczęśliwszym człowiekiem pod Słońcem.
Die Unendlichkeit ist jetzt nicht mehr weit…
- Ja też, Martuś. Ja też.