27. Edmund.

Stałem z rękami założonymi na piersi, opierając się o ścianę. Moje oczy wędrowały za Patrickiem, który z wielkim entuzjazmem zaglądał do każdego akwarium, przykładając palce do szyby. Z każdą kolejną minutą słychać było jego okrzyki zdumienia na widok zwierzątek. Na moją twarz wpłynął uśmiech, kiedy mały uradowany pokazał palcem na czarno-białą tchórzofretkę, która zwinnie skakała po patykach. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak szczęśliwego. Wydawało mi się to dziwne, kiedy można było zrobić jedną najdrobniejszą rzecz, najbanalniejszą błahostkę, a sprawić tym o wiele radości.

Jedna z kasjerek ubrana w czerwoną czapkę z napisem Wild Paradise, trzymając w ustach długopis znużenie rozwiązywała krzyżówki. Druga chodziła po sklepie, starając się wytłumaczyć jakiemuś facetowi do czego służy kołowrotek. Po minie można było poznać, że nie robi tego z przyjemnością, którą powinna sprawiać jej praca. Trzecia natomiast od czasu, kiedy pojawiłem się w zoologicznym, czyli od jakichś piętnastu minut, zawzięcie rozmawiała przez telefon o plantacji ogórków w Holandii, co przypadkiem udało mi się podsłuchać. Kiwałem się z boku na bok, obserwując wszystkich ludzi, którzy przewijali się po pomieszczeniu.
- Mogę w czymś pomóc? – zapytała nagle jedna z kasjerek, unosząc w górę oczy i dostrzegając moją osobę. Szybko odłożyła długopis i książeczkę z krzyżówkami na bok i uśmiechnęła się zachęcająco, przekręcając śmiesznie głowę na prawy bok. Wyglądała ładnie, trochę dziecinnie, gdy tak spoglądała na mnie pod kątem.
- W sumie to tak. – Odpowiedziałem, odwzajemniając uśmiech i wskazałem głową na Patricka, który właśnie pukał w szybę, by obudzić kameleona.
Dziewczyna wydała z siebie cichy okrzyk i klasnąwszy w dłonie, skierowała się ku niemu. Jej włosy koloru parzonej kawy falowały, a biodra zgrabnie kołysały się na boki. Podeszła do blondyna, który wyszczerzył się w uśmiechu.
- Hej, Papi! – zawołała, mierzwiąc jego bujną czuprynę i uchwyciła w dłonie jego policzek, tak, jak to miała w zwyczaju robić pani Hoffmann, kiedy witała się z Billem.
- Ceść, ciociu! – Odparł Patrick, nie ukrywając zadowolenia – Sukamy z Tomem chomicka! Obiecał, ze mi kupi!
- Zaraz jakiegoś wybierzemy. – Dziewczyna uniosła w górę kąciki swych ust i oboje skierowali się w stronę działu z gryzoniami. Podążyłem za nimi, patrząc jak Patrick bacznie obserwuje każde najmniejsza stworzenie. Jego oczy zabłysnęły, kiedy uprzejma kasjerka wskazała mu akwarium z chomikami.
- Dżungarski? – zapytała, teraz przenosząc wzrok na mnie i wsadziwszy rękę do akwarium, wyciągnęła z niego maleńkiego, białego chomika. Delikatnie podała go Patrickowi, a ten najszczęśliwszy na świecie zaczął powoli go głaskać. – Są jeszcze większe. Syryjskie – powiedziała, wskazując na śpiące w zwartej grupie o brązowo-białym zabarwieniu.
- Ce takiego, Tomciu! Plafda, ze jest słodki? – Patrick spojrzał na mnie i wysunął dłonie, bym mógł pogłaskać jego nowego pupila. Przejechałem palcami wzdłuż drobnego ciała, a zwierzątko wysunęło różowy nosek, niuchając.
- Pewnie, że słodki. Bierzemy?
- Jasne!
- A gdzie masz mamusię, Papi? – zapytała kasjerka, uśmiechając się uroczo. – Dawno tu Marty nie było.
- Znasz Martę? – zdziwiłem się, spoglądając to na Patricka to na nią. Przytaknęła głową i wyciągnęła ku mnie rękę.
- Keisse jestem, przyjaciółka Marty. A ty to Tom Kaulitz, wiem. – Zaśmiała się – Kto by cię tu nie znał.
Uścisnąłem jej dłoń, unosząc w górę brwi. Cholera, czułem się jakbym znał ją kupę lat. Chwila... Czy aby przypadkiem obrazy w domu Marty nie były podpisane imieniem Keisse?
W tym momencie usłyszeliśmy za sobą głośny krzyk, który sprawił, że cała nasza trójka szybko odwróciła się w stronę drzwi.
- TU JESTEŚCIE! Wszędzie was szukamy! – rozpoznałem głos Billa, ale to, co zobaczyłem spowodowało, że mało nie wrosłem w posadzkę.
Przede mną, owszem, stał bliźniak. Ale nie sam. Obok niego stał ktoś jeszcze.
Siena.

*


Skręciła w boczną ulicę i zaklęła cicho, widząc rozpościerający się przed nią korek samochodów. Spojrzała w tylną szybę, mając ostatnie resztki nadziei, że uda jej się zawrócić, ale zablokowały ją kolejne pojazdy. Zawsze miała pecha na drodze. Kiedy udało jej się zasiąść za kółkiem zazwyczaj trafiała na tłum stojących aut, ogromne skrzyżowanie, na którym dominowało czerwone światło albo jakąś schorowaną staruszkę, przechodzącą przez pasy z prędkością jednego metra na godzinę.
Nawet nie miała prawa jazdy, chociaż od dwóch lat regularnie pożyczała samochód od ojca i jechała gdzie tylko ją poniesie. Zdarzały jej się stłuczki i wtedy za każdym razem powtarzała, że w końcu musi kupić sobie swój własny wóz i dostać te cholerne papiery uprawniające ją do jazdy. Jakoś nigdy nie miała czasu, a na zdawanie prawa jazdy była za młoda o kilka miesięcy.
A teraz? Chcąc jak najszybciej dostać się do domu musiała utknąć w korku. Tak, życie jest piękne. Otworzyła okno i wychyliła głowę, by zobaczyć jak daleko do najbliższego skrzyżowania, ale jedyne co zobaczyła to kolorowe pojazdy prawie niczym nie różniące się od Cadillaca Toma, w którym właśnie siedziała.
- Świetnie! Jak tak dalej pójdzie to wrócę do domu na Boże Narodzenie w przyszłym roku. – Mruknęła, włączając radio i mając nadzieję, że przynajmniej uda jej się o tym nie myśleć. Rozluźniła się nieco, gdy usłyszała tylko pierwsze dźwięki piosenki i przylgnęła plecami do fotela. Przymknęła powieki na krótką chwilę, zostając brutalnie obudzona przez dźwięk klaksonu.
- Czego trąbisz?! – krzyknęła, wychylając się przez szybę i wrosła w fotel, kiedy dosłownie kilka centymetrów przed jej twarzą ukazała się głowa mężczyzny odzianego w mundur i niebieską czapkę, trzymającego czerwony lizak w dłoni.
- Proszę o pokazanie dokumentów – oznajmił zimnym tonem policjant, a Marta przełknęła głośno ślinę. W jego oczach było widać chłód. Potrwało kilka sekund zanim dotarło do niej, o co ją prosi.
- Przekroczyłam prędkość? – zapytała niepewnie, udając, że szuka czegoś w schowku.
- W korku, proszę pani, to raczej mało prawdopodobne, prawda? – policjant odpowiedział pytaniem na pytanie, uśmiechając się cwanie. – Proszę pokazać dokumenty – powtórzył. – W przeciwnym przypadku będę zmuszony zabrać panią na komisariat.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy, z kolei Marta zrobiła się biała jak kreda i ponownie zaglądnęła do schowka. Zaczęła grzebać w środku, grać na zwłokę, chociaż nie wiedziała zupełnie po co.
- Musi tutaj być! Jest na pewno… – mówiła, a policjant spojrzał na nią jakby patrzył na biedne, niepełnosprawne dziecko. – Zostawiłam je w domu.
- W takim razie dowód poproszę.
Zamurowało ją. Przecież ona nawet nie miała dowodu, bo teoretycznie osiemnaście lat kończyła w grudniu, a nic nie zaprzeczyłoby faktowi, że jest środek sierpnia. Wzięła głęboki oddech, unikając wzroku mężczyzny i zaprzeczyła głową.
- Nie ma pani – stwierdził, jakby czytał w jej myślach, oparł się o karoserię, wyciągając z munduru niewielki zeszyt i zanotował coś w środku. – Więc jakikolwiek dokument potwierdzający pani tożsamość.
Marta sięgnęła do torebki i wyciągnąwszy z niej kartę czipową podała ją policjantowi. Zrezygnowana opuściła ręce i pierwszą myślą, jaka ją oświeciła był telefon do chłopaka. A przecież obiecała mu, że wszystko będzie dobrze. W najlepszym wypadku zapłaci trochę pieniędzy, które trzymała na dokończenie remontu.
- Ciekawie się przedstawiają fakty… – Oznajmił mundurowy, przeciągając palce wzdłuż długich wąsów. Znów uśmiechnął się bezczelnie. – Nazywa się pani Marta Wronicz i pochodzi z…?
- Z Polski.
- Z Polski – powtórzył i zapisał coś w notesie. – Urodziła się pani dokładnie siódmego dnia grudnia 1990 roku, z czego łatwo można wysnuć wnioski, iż nie posiada pani jeszcze prawa jazdy, gdyż nie ukończyła pani lat osiemnastu. Jednym zdaniem: nieletnia za kierownicą! – ostatnie zdanie wypowiedział bardzo entuzjastycznie i szybko zamknął notes. – Och, jak ja kocham tę robotę!


*


Ta mała, biała kulka wyglądała przesłodko! Edmund, bo tak go ochrzcił Bil, miał czarne, wyłupiaste oczy, duży nos i futerko. Jak każdy chomik. Trzy razy ugryzł mnie w palec, chociaż dokładnie nie wiem który, bo bolały mnie wszystkie naraz.
Wróciliśmy z zoologicznego po dwóch godzinach, od kiedy dołączył do nas Bill. Przez całą drogę nawijał historykę, jak to udało mu się spotkać swoją byłą dziewczynę, nawiązując, po pierwsze, kontakt wzrokowy, po drugie, rozmowę. Przeżywał każde słowo, które padło z jej ust, każdy najdrobniejszy uśmiech. Był wniebowzięty! Jeszcze chyba nigdy nie widziałem go tak szczęśliwego. A to wiązało się tylko z jednym: wciąż był po uszy zakochany w Sienie.
Ja widziałem w niej coś zupełnie innego. Od czasu, kiedy się rozstali była dla mnie całkiem inną dziewczyną. Zimna, oschła, surowa. Nie wiedziałem, jak gra, ale wierzyłem, że ma dobre intencje wobec mojego brata. Czas pokaże.

- Ten legwan to bagienny chomik! On śmierdzi! – zawołał Bill, kładąc akwarium na podłodze w salonie i oddalając się jak najdalej od niego. Patrick tylko uniósł główkę, mierząc Czarnego wzrokiem i popędził ile się da w stronę swojego nowego zwierzątka.
- Z resztą ja mam złe doświadczenia z chomikami. – Dodał Bill, wzruszając ramionami i skierował się w stronę kuchni. Podszedł do lodówki i sięgnął po Colę w puszce. Patrzyłem na niego przez chwilę, przygryzając wargę. Zastanawiałem się, dlaczego Marta jeszcze nie wróciła. W końcu minęło już pół dnia, a ona już dawno powinna być w domu.
Usłyszałem dzwonek do drzwi, a po chwili ktoś wszedł do domu. Byłem pewien, że to ona. Pobiegłem szybko do przedpokoju.
- Kochanie… – zacząłem, ale widok uradowanego Georga, który właśnie ściągał buty zgasił mój zapał.
- Cio, skarbeńku? – zapytał słodkim głosem niczym mała dziewczynka i ujął ust w dziubek, cmokając. Pokręciłem głową, śmiejąc się z jego głupoty i uścisnąwszy jego dłoń, udaliśmy się do kuchni.
- Cześć, Żorżetta. – Powiedział obojętnie Bill, zaglądając akurat do jakiegoś czasopisma dla dziewczyn i czytając go z wielkim zapałem, jaki można było dostrzec na jego twarzy. Uniósłszy wzrok znad tekstu, uśmiechnął się niepewnie. – Ej, chłopaki, co powiecie na jakąś małą imprezkę? Dawno nic nie robiliśmy.
- Domówka? – zaproponowałem.
Obojgu się oczy zaświeciły. Znałem ich słabość do imprezowania. A już w szczególności Georga, który nie ominął chyba żadnej organizowanej przeze mnie. Najciekawsze, że zawsze był głównym bohaterem sytuacji, którą wszyscy wspominają do teraz i nie szczędzą sobie łez śmiechu. Pamiętam, jak kiedyś zaczął wywijać nogami na środku pokoju, twierdząc, że to najnowsza odmiana breakdance’a, a on sam wymyślał choreografię. Był wtedy tak pijany, że pośliznął się na dywanie i zaliczył bliższe spotkanie ze stołem, co w efekcie na drugi dzień dało mu fioletową śliwę pod okiem. Innym razem chciał pokazać, jaki to on jest świetny i poprosił, bym dał mu dwie pastylki, coś typu narkotyk, po których będzie mu cudownie. W rzeczywistości wcisnąłem mu gumy Winterfresh, których przy tak dużej dawce alkoholu nie rozpoznał. Całe towarzystwo, oprócz samego Georga oczywiście, wiedziało, co to za magiczne tabletki. Balangę przetańczył, śmiejąc się, bawiąc, skacząc i piszcząc, po czym oznajmił wszystkim, że wcześniej coś brał i że to „coś” daje świetny efekt. Wszyscy zaczęli się z niego nabijać. Z niego i z jego naiwności.

Spojrzałem na długowłosego, który najwyraźniej myślał od tym samym, ale na jego twarzy aż błyszczał uśmiech. Uwielbiał się kompromitować i robić z siebie błazna. Grunt to przecież śmiech.
- Jak przyjedzie Marta to o wszystkim porozmawiamy. – Powiedziałem, a chłopcy przytaknęli z zainteresowaniem głowami. Nagle usłyszeliśmy głośny huk i coś rozbijającego się o podłogę. Spojrzeliśmy po siebie.
- Gdzie Patrick, Bill?! – zapytałem, robiąc wielkie oczy i widząc jego wystraszoną minę, szybko pobiegliśmy do salonu. – Miałeś go pilnować!
- Ojejku, przecież nie jestem jego nianią! Nie mam siedmiu par oczu i piętnastu par rąk! – oburzył się i wpadł do pokoju, ślizgając się po podłodze, co wyglądało dość komicznie w jego przypadku.
Na środku siedział niewzruszony Patrick, obserwując jak chomik biega dookoła niego, a obok nich leżał rozbity wazon. Odetchnąłem z ulgą, że małemu nic się nie stało.
- Aua! – zawołał Bill i chwycił się za stopę, po czym zaczął skakać po całym pokoju, w końcu rzucając się na kanapę. Spojrzałem na niego wystraszony, lecz widząc, że jest cały i zdrowy (taak, Bill miał to do siebie, że był największym histerykiem na świecie i jeżeli komuś miałoby stać się coś złego, to właśnie jemu – tak przynajmniej uważał).
- Co? – zapytał zdziwiony Georg, podchodząc do Czarnego.
- Stanąłem na czymś! Cholera jasna, to booooli! – jęknął, wyciągając z dużego palca malutki kawałek porcelany. – Georg, tam jest szkło! Weź małego!
- Ale ja nie mam małego! – basista udał obrażonego, ale kiedy Bill w końcu strzelił go w łeb i znów zapatrzył się w minimalną czerwoną plamkę na swojej skarpetce, podszedł do Patricka i wziął go na ręce.
- Chodź do wujaszka Żorżunia! Łojezu, chłopie, ile ty ważysz?!
- Gdzie chomicek? – zapytał Patrick, wkładając palce do buzi i wychylając się zza ramienia Georga. Wodził wzrokiem po pomieszczeniu, co chwilę później uczyniliśmy wszyscy razem. Nie dostrzegłem małej kulki, która w dość szybki sposób przemieszczałaby się po pokoju. Westchnąłem ciężko. Świetny początek, nie ma co. Zgubiliśmy go.
- Bill, posprzątaj tutaj, a my poszukamy chomika. – Powiedziałem, rozglądając się dokładnie jeszcze raz, na co mój brat głośno prychnął.
- Tak! Nie dość, że robię tutaj za jakąś babysitter to jeszcze zatrudnijcie mnie jako sprzątaczka, co?!
Wstał ofuczały, a Georg zapiszczał jak jedna z naszych napalonych fanek. Od zawsze wiedziałem, że sława go do nich zbliży, ale żeby aż zaczął je naśladować? Jego palec wskazujący spoczął na pokazywaniu kanapy, a zaraz potem tyłka Billa.
Patrzyłem na niego zdumiony.
- Co chcesz od mojej pupy? Wiem, że ładna, ale przeznaczona tylko dla kobiet, więc…
- Chyba te poszukiwania nie będą już potrzebne – Georg przerwał wywód Billa i odepchnął go tak, bym mógł zobaczyć, co znajduje się na tapczanie. Zobaczyłem już nie białą, małą ruszającą się kulkę, ale białą, małą spłaszczoną bez ruchu. Zakryłem Patrickowi oczy i spojrzałem na bliźniaka z ukosa.
- Czy ty nie widziałeś na czym siadasz?! Albo przynajmniej nie czułeś, kiedy coś wrzyna ci się w dupę?!

No to robimy pogrzeb. A już zdążyłem się do niego przyzwyczaić.