SERIA II
Dla Ciebie i dla mnie. Tylko.
Bo obiecałam.
________________________________
Bliźniak skierował wzrok na swój tyłek i wytrzeszczył oczy, automatycznie ładując sobie do ust wszystkie palce. Wyglądało to komicznie, z resztą… cały Bill miał dość komiczną osobowość. Dlatego łatwo było zrozumieć jego nienormalne gesty.
- Kurczaki! Tom! – wrzasnął na cały głos, odskakując od kanapy na pół metra i otrzepując tył swoich spodni. Po chwili mlasnął z obrzydzeniem, patrząc na rozgniecioną małą kulkę, która nieźle dała mu popalić. Patrick przekręcił śmiesznie główkę, patrząc na to, co robi Bill.
- Nie przeklinaj przy małym. – Powiedziałem spokojnie po chwili, uświadamiając sobie, że dziecko takich rzeczy słuchać nie powinno.
- O w dupę chomika…- jęknął przeciągle brat, chowając twarz w dłoniach, a raczej mógłbym rzec – we włosach, bo czarna czupryna idealnie ją zakryła.
- Raczej chomik w twoją dupę, nie? – uniosłem brwi do góry i przewróciłem oczami. Jakie to chude, kościste, ciężkie i głupie!
- Zabiłem cię, Edziu… – Czarny kucnął przy kanapie i nachylił się nad spłaszczonym chomikiem. – Troszkę mu oczka wyszły, Tom… – wyciągnął swój chudy palec i idealnie czarnym, lśniącym pazurem wskazał na… miejsce, w którym podobno znajdować się miała głowa gryzonia.
- Bill, idioto! – krzyknąłem bezradny… i obrzydzony. No tak, gdybym zostawił samego Patricka w pokoju z miniaturowym zwierzęciem na tydzień, podkreślam – na tydzień, to co najwyżej pupil umarłby z pragnienia, bo Papi jeszcze nie sięga do kranu, by móc nalać wody do buteleczki. Ale efekt pozostawienia prawie dwudziestoletniego Billa na dwie minuty mówi sam za siebie. Przecież nawet człowiek z zaawansowanym stadium choroby, jakiejkolwiek, nawet ślepoty, dałby sobie bez problemu radę.
Dziwię się, że kobieta jest w stanie znieść wszystko. Wyobraźcie sobie rodzącego Billa, nie przeżyłby tego. Chociaż z wyglądu czasami potrafi bardziej przypominać kobietę, niż kobieta samą siebie!
Zapadła niezręczna cisza, wszyscy spoglądali na siebie niepewnie. Patrick westchnął głośno, a na jego twarzy malował się nie tyle co smutek, jak żal głupoty Czarnego. O Boże, Patrick! Przecież on nie powinien widzieć takich rzeczy!
- Georg…
- Tak… to… mmm… ja zabiorę…małego… – pociągnął nosem Listing i wziął Papiego na ręce. O ironio, w efekcie, zamiast my tłumaczyć Patrickowi, żeby się nie martwił i nie płakał, bo się zdarza (no, kurwa, zdarza się, że ci wujek Bill dupą chomika na kanapie zmiażdży!), to mały musiał pocieszać całkowicie zasmarkanego Georga, który rozpłakał się jak małe dziecko. Sekundę później wyszli z pokoju, który był teraz miejscem strasznej zbrodni, a z oddali słychać było opiekuńczy głos Papiego: nie płac, kupimy nowego.
Pokręciłem z dezaprobatą głową. Gdyby na świecie rodziły się same Bille i Georgi, pewnie ciągle bylibyśmy w epoce kamienia łupanego. Gdzie tu inteligencja?
- Co ja z wami mam… – Westchnąłem, załamując ręce, kiedy przyjaciel zniknął za drzwiami. – Jeszcze chwila, a będziesz mi przynosił do ośrodka ekologiczne kanapeczki. – Zwróciłem się do Billa.
- Tom, wyjeżdżasz gdzieś? – ten zmarszczył brwi. No nie.
- Mówię o ośrodku! O domu wariatów, o wariatkowie, o budynku, gdzie przybywają chorzy psychicznie!
- Te, weź się tak nie rzucaj, bo ci rzepka pęknie, kolano zwiędnie i będę cię musiał na wózku wozić. W ogóle, to co Ty sobie myślisz, że jak Ty się zachowujesz… ewidentnie pieprznięty jesteś. Jak nie patrzeć z góry na dół, to też w drugą stronę. Wiesz o co chodzi? Wte i wewte, Tom!
- Weź się do roboty idioto, bo jeszcze słowo i po tobie! Trzeba to jakoś… no wiesz… sprzątnąć? – zasugerowałem, mając nadzieję, że on wpadnie na to wcześniej, jednak wielka prawda w słowach, że nadzieja matką głupich.
- No jasne, że trzeba. Jak nie jak tak, ale ja tego nie zrobię, bo przecież nie moja wina, że on tu był w tym samym czasie, co ja. – Mruknął pod nosem zmieszany Bill, lecz udałem, że tego nie słyszę.
- Coś mówiłeś?
- Że tak jest, panie kapitanie, trzeba sprzątnąć! – zasalutował bliźniak i niepewnie zrobił krok dalej niż stał, oddalając się od kanapy ze zwłokami chomika.
- O mamo…dobra. To… gdzie my go pochowamy? Jakiś pogrzeb, ten teges, nie? - podrapałem się po głowie i rozglądnąłem dookoła.
- A gdzie pochowaliśmy naszego chomika?
Spojrzałem na brata z ukosa. Czy można być bardziej niedorozwiniętym niż najbardziej niedorozwinięty człowiek na świecie?
- Billuś, nasz chomiczek spłynął kanalizacją do Wisły. – Odparłem, siląc się na spokojny ton. Gdyby w domu nie było Papiego, jak nic już dawno sam bym Czarnego zgniótł. Komodą, albo czymkolwiek.
- No tak! To ja ten…poszukam pudełka. – Po chwili zniknął w kuchni, a ja usiadłem powoli na fotel. Biedny chomik. Swoją drogą, ciekawe co powie Marta jak się dowie. O nie! Ona nie może sie dowiedzieć! A jeśli dowie się ta cała… jak jej tam było? Keisse? Ona to mi wyglądała na taką, co… no chyba w sumie lubi siedzieć w tym zoologicznym. A jeszcze inną ścieżką… co w ogóle Marty tak długo nie ma?
- TOM! PRZECIEŻ U NAS NIE MA WISŁY! – krzyknął Bill, wychylając głowę zza futryny z dość dziwną miną.
To się znalazł geograf. I to z jakim zapłonem. Nie ma co.
- Masz to pudełko, panie wszystko-wiem-i-jeszcze-więcej? – spytałem, powoli tracąc cierpliwość.
- Nie ma. Chyba, że go wciśniemy w takie ten… no wiesz…?
- Nie wiem?
- Ja też nie… ale zobacz! Jak pójdę po moje pudełko po buty, te kozaki ostatnio co kupiłem, to będzie miał dużo miejsca i przestrzeni osobistej!
- Te kozaki, te takie czerwono-czarne z działu damskiego? No to faktycznie Edek będzie miał miejsca… tylko chyba wiesz…nie skorzysta z niego chłopak.
- Tak, dokładnie o te kozaki mi chodzi.To ja pójdę po nie, zaraz wrócę. – Czarny złapał kurtkę i wyszedł z domu. Bogu dzięki, nareszcie. Wyjrzałem przez okno na głupka. Zapinał się pod samą szyję, chociaż na dworze było prawie dwadzieścia pięć stopni, kucnął, przetarł palcem czubek kozaka… CO?! O nie, on tu wraca!
- TOM! – krzyknął, otwierając drzwi. – One tylko przez przypadek stały w damskim! – trzasnął, aż się framugi zatrzęsły i poszedł w pizdu. Oby gdzieś tam ugrzązł, pajac jeden.
*
- Tak, tak, zupełnie nic się nie stało, panie Kaulitz.
Facet w mundurze po raz setny w ciągu ostatniej minuty uściskał moją dłoń i uśmiechnął się jeszcze szerzej, o ile to w ogóle było możliwe. Mnie już dawno rozbolałaby szczęka.
- To się więcej nie powtórzy. – Rzuciłem, wyrywając się z uścisku jego spoconej ręki i wysiliłem się na nienaganny uśmiech, co w efekcie pewnie wyglądało, jakby nagle mnie zemdliło. Podszedłem szybkim krokiem do samochodu i powoli otworzyłem drzwi, zerkając jeszcze za siebie. No tak, wiedziałem, że ciągle na mnie patrzy! Widząc, jak obracam lekko głowę, jego usta wygięły się jeszcze bardziej ku górze, tak że jeszcze trochę, a kąciki jego warg sięgałyby zmarszczek wokół oczu. Skinąłem mu głową i gdy tylko wsiadłem do auta, wywróciłem oczami.
Przez przyciemniane szyby, patrzyłem jak i on wsiada do radiowozu i po chwili odjeżdża.
Nacisnąłem pedał gazu.
Gdy tylko jakieś dwie godziny wcześniej dostałem telefon, że mam odebrać samochód z jakiegoś zadupia, zabrać ze sobą wszelkie dokumenty, które dotyczyły jego i mnie i potwierdzić, że osoba, która właśnie nim kierowała, nie ukradła tego cacka. Po historii z chomikiem, bratem – idiotą i przyjacielem – idiotą numer dwa, nie specjalnie się zdziwiłem, że coś jeszcze może mi się przydarzyć tego dnia. Więc pojechałem tam, gdzie powinienem, żeby odebrać moje dwie zguby i jednej z nich zacytować: „a nie mówiłem, że tak będzie?”. Life is brutal.
Marta siedziała obok mnie prawie skulona i gdyby nie to, że słyszałem bicie jej serca, pomyślałbym, że jestem w wozie zupełnie sam.
- Jesteś strasznie nieodpowiedzialna.
- Wiem. – Szepnęła błyskawicznie, skulając się jeszcze bardziej i spuszczając wzrok tak, że patrzyła teraz na swoje kolana. – Zacznij wytykać mi wszystkie moje wady. Może znajdziesz taką, o której nie miałam pojęcia.
Zmarszczyłem czoło i zwiększyłem prędkość. Na drodze, pomimo wcześniejszego korku, teraz nie znajdowało się prawie żadne auto. Śledziłem jak wskazówka przemieszcza się ze stu czterdziestu na godzinę, na sto sześćdziesiąt, chociaż ograniczenie było do siedemdziesięciu.
- Nie zrobię tego. – Odparłem, patrząc przed siebie na drogę i mrużąc oczy – Bo po prostu ich nie masz.
Marta prychnęła głośno. Nie odezwałem się słowem. Znając ją pewnie zaczęłaby mi wciskać, jaka to ona nie jest: mało, że nieodpowiedzialna, to w dodatku uparta, złośliwa, marudna, niepunktualna i czego ona by jeszcze nie wymyśliła.
- Przepraszam – powiedziała w końcu, a ja przeniosłem na nią wzrok. Jej oczy błyszczały, dziwne. No tak, adrenalina to podstawa. Na zgrabny, mały nosek upadały swobodnie kosmyki blond włosów, które raz po raz unosiły się przez wiatr, wpadający przez otwarte okno.
Dziewczyna spojrzała na mnie i lekko się uśmiechnęła. Jakby to miało załagodzić całą sprawę! Cholera, wystarczyło dostrzec to kątem oka, żeby odpłynąć.
- A nie… – zacząłem, ale mi przerwała:
- Tak, mówiłeś, że tak będzie.
Westchnąłem głośno. Wszyscy dobrze wiedzieli, że na punkcie swojego czarnego Cadillaca Escalade mam bzika. Jedna mała, niewidoczna ryska sprawiała, że miałem zamiar zabić tego, kto to zrobił, a co dopiero by było, gdyby mi go zarekwirowali. Chociaż gdybym nie był do niego tak mocno przywiązany, pewnie nie zrobiłoby mi to różnicy, czy zgnietliby go czołgiem, czy porysowali kluczykami, ale ten wóz to było na prawdę coś! Traktowałem go jak drugiego brata bliźniaka (tego mądrzejszego), tyle ze mną przeszedł, w ogień bym za nim skoczył.
No tak, pierwszy punkt na liście priorytetów: kupić Marcie samochód. Jakieś małe Audi na pewno by wystarczyło. Z drugiej strony nie miałbym serca, żeby się na nią złościć. Była taka drobniutka i słodka i za nią też bym skoczył w ogień, bez dwóch zdań.
- Bardzo jesteś zły?
- O tak! – prawie krzyknąłem, udając obrażonego i powstrzymując się od uśmiechu. W głębi jednak wszystko we mnie się trzęsło z rozbawienia.
- Jak bardzo?
- Tak bardzo, że będziesz mi musiała to w jakiś sposób wynagrodzić. – Powiedziałem bez namysłu. Dałbym głowę, że zaświeciły mi się oczy.
- Zrobię wszystko, co tylko będziesz chciał.
- Wszystko? Obiecujesz? – uśmiechnąłem się zawadiacko, obracając głowę w jej stronę.
- Mam się bać? – rozbawiło ją to i lekko się rozluźniła. Chyba dopiero teraz dostrzegła z jaką prędkością jedziemy, więc sięgnęła po pas i szybko zapięła go wokół siebie. Nie wyglądała na przestraszoną. Ba, byłem nawet pewien, że nieraz jechała szybciej ode mnie. – Jeśli będę miała zatańczyć na rurze specjalnie dla ciebie, to okej. Jeśli natomiast…
- Kusząca propozycja, nie powiem – zaśmiałem się, a po chwili i ona mi zawtórowała. – Na pewno kiedyś z tego skorzystam, ale nie o to mi chodzi.
Uniosłem w górę kąciki ust. Wyglądała na zdezorientowaną.
- Masz teraz całkiem pusty dom, co ty na to, żeby urządzić jakieś… małe przyjęcie?
- Małe przyjęcie mówisz? Jak małe?
Wydawało mi się, że nie była zaskoczona tą propozycją, ale mimo to dostrzegłem na jej twarzy grymas niezadowolenia. No pięknie, pomyślałem. Bill będzie zawiedziony. (Ale dobrze mu tak, to kara za siedzenie nie tam, gdzie trzeba).
- Troszeczkę większe – mówiłem powoli, żeby jeszcze bardziej jej nie wystraszyć. – No wiesz, taka domówka tylko dla najbliższych. Chłopakom strasznie tego brakuje.
Udałem, że mnie nie bardzo to interesuje, więc wzruszyłem ramionami. Zerknąłem na jej twarz, którą teraz zdobił wielki uśmiech.
Stanęliśmy na światłach, więc mogłem jeszcze bardziej jej się przyglądnąć. Teraz to ja się zdziwiłem.
- Co? – spytałem.
- Czego miałabym się tutaj bać? – parsknęła śmiechem, a ja zrozumiałem, o co chodzi. Wywróciłem oczami, czując, że wszystko we mnie skacze ze szczęścia. – Jasne, że tak, głuptasie!
Oderwałem dłonie od kierownicy i delikatnie chwyciłem Martę za podbródek. Nasze spojrzenia się spotkały. Jej błękitne tęczówki, w których teraz odbijała się moja twarz, wyrażały czułość, a jednocześnie niesamowite pożądanie. Bez ani chwili zastanowienia przyciągnąłem ją bliżej do siebie i zatopiłem usta w jej soczystych wargach. Jak bardzo mi tego brakowało przez ostatnie kilka godzin. Moje zmysły szalały, a dłonie od razu powędrowały pod jej turkusowy sweterek, głaskając skórę jej pleców. Kiedy oderwaliśmy się od siebie, żeby zaczerpnąć powietrza, jej poliki uroczo się zarumieniły, a moją twarz owionął jej słodki oddech. Mógłbym tak całować ją bez końca, patrzeć na nią bez przerwy, ale na skrzyżowaniu było to raczej niezbyt mądre posunięcie. Naszych uszu dobiegł głośny klakson samochodu, stojącego za nami i niechętnie moje ręce znów chwyciły kierownicę. Musnąłem jeszcze szybko włosy Marty i nacisnąłem pedał gazu. Ruszyliśmy.
Za całej siły nienawidziłem takich chwil, kiedy ktoś nam przerywał.
- Bałem się, że się nie zgodzisz ze względu na Papiego, ale nie martw się – podrzucimy go Simone. – Odparłem, kiedy minęliśmy tabliczkę z napisem jakiegoś miasta. Marta pokiwała głową, najwyraźniej promieniejąc.
- Czekaj – zmarszczyła po chwili brwi – Jak małego nazwałeś?
- Papi.- Odpowiedziałem od razu, przenosząc na nią wzrok – Podsłuchałem to u twojej koleżanki z zoologicznego, Keisse. A propos zoologicznego, kupiliśmy Patrickowi chomika, ale miał… drobny wypadek.
Wzdrygnąłem się na wspomnienie brata siadającego na kanapie i Georga wołającego, że przygniótł gryzonia, co później spowodowało, że płakał jak bóbr.
- Patrick jest uczulony na sierść chomików. – Powiedziała Marta, poważniejąc. Super, jeszcze tego mi do szczęścia brakowało.
- I teraz mi to mówisz?!
- Myślisz, że umiem czytać w myślach na odległość? Skąd miałam wiedzieć, że wpadnie ci do głowy pomysł, żeby kupić chomika. – Żachnęła się, a ja uderzyłem się otwartą dłonią w głowę.
- No tak… Masz rację. W każdym razie to już nieaktualne. Biedak miał czołówkę w tyłkiem Billa.
- Ojej. – Jęknęła cicho, a przed oczami zapewne ukazał jej się podobny widok, który ja miałem przed chwilą. Zrzedła jej mina.
Żeby tylko ‘ojej’.
Zapadła cisza. Martę pewnie pochłonęły myśli na temat synka, a ja chciałem się uwolnić od własnego brata. Jeszcze tego brakowało, żeby w myślach mnie prześladował.
Włączyłem radio, w którym akurat dźwięczał głos jakiejś Francuzki. Minęliśmy tabliczkę z napisem Magdeburg i na samo wspomnienie tego miasta zachciało mi się wymiotować. Albo raczej na samo wspomnienie sytuacji, które miały miejsce w tym mieście. Patrzyłem na drogę, a Marta gdzieś w bok, obserwowała ulicę.
- Tak właściwie – zaczęła nagle – Ile zapłaciłeś temu gościowi? Muszę policzyć, ile będę musiała pracować, żeby zwrócić dług.
Parsknąłem śmiechem, sprowadzając na siebie jej zdziwione spojrzenie. Sądziłem, że tylko sobie żartuje, ale widząc po jej minie, mówiła jak najbardziej poważnie.
- Nie chciałabyś wiedzieć. – Zaśmiałem się.
- Nalegam – upierała się przy swoim. No tak, cała ona.
- Nie powiem i już. Z resztą nic nie będziesz mi oddawać, jasne? – teraz to ja mówiłem całkiem serio. Marta wydęła usta, jak małe dziecko, kiedy nie chcą dać mu czekolady, skrzyżowała ręce na piersi i warknęła:
- No jasne, opłacaj mi czynsz jeszcze, co? Ja zawiniłam, to ja powinnam pokutować, a nie że ty wciskasz policjantowi jakąś łapówkę, od której mu oczy na wierzch wychodzą. Wiesz, jestem pewna, że tyle to on nawet nie zarobi w ciągu roku!
- Po prostu o tym nie myśl – zasugerowałem, uśmiechając się cwanie. – Złość piękności szkodzi, chociaż tobie pewnie nawet wybuch gniewu by nie zaszkodził.
Uniosła oczy w górę, mrucząc pod nosem, że przesadzam, ale podchwyciłem, że się rumieni. Zachichotawszy cicho, nachyliłem się i pocałowałem ją w czoło.
*
Wszedłszy do ogrodu, pierwsze, kogo zobaczyliśmy to Bill trzymający w dłoni łopatę. Obok niego, sięgając mu zaledwie do ramienia stała Pauline. Widząc nas, uśmiechnęła się, pomachała z impetem ręką i wskazała, byśmy podeszli bliżej. Posłałem Marcie pytające spojrzenie, ale ta pokręciła przecząco głową. Wtedy dostrzegliśmy wznoszący się obok ich stóp jakby niewielki, wygładzony kopiec kreta. Pomyślałbym, że faktycznie nim jest, gdyby nie wbity z tyłu krzyżyk, spleciony z dwóch gałązek. Zrozumiałem, że na pogrzeb Edmunda odrobinę z Martą się spóźniliśmy, a chomik już dawno spoczywał w pudełku po kozakach Billa jakiś metr pod ziemią.
Czarny westchnął, a Pauline poklepała go po ramieniu.
- Ty to musiałeś urodzić się albo we wrześniu albo w październiku, Bill – powiedziała z sarkazmem w głosie – bo tacy jak ty robią się albo po pijaku w Sylwestra albo z litości w Walentynki. – Bez urazy Tom. – Dodała szybko, szczerząc zęby. Odwzajemniłem uśmiech.
Bill mruknął coś niezrozumiałego.
- Co powiedziałeś? – spytała rudowłosa.
- We wrześniu. – Odpowiedział jej zawstydzony i nieco zmieszany Czarny, spuszczając głowę.
- No, a pamiętasz jak mnie poznałeś? Chyba siadanie na kimś weszło ci w krew.
Spojrzałem na nią zdezorientowany, by po chwili wybuchnąć niekontrolowanym śmiechem przy wtórze jej i Marty.
Miała zupełną rację. Tyle, że kiedy Bill siadł na niej, wyszła z tego cało.
- Georg, jak ty wyglądasz! – krzyknąłem, zezując na przyjaciela, którego czerwone oczy był tak czerwone, jak gdyby polano je keczupem. Zamartwiać się tak z powodu głupiego chomika?! Zerknąłem teraz na Papiego, który był w podobnym, aczkolwiek o niebo lepszym stanie.
- Skąd ja miałem wiedzieć… aaa psik! Że jestem uczulony na chomiki? Nigdy ich nie miałem… Aaaaa psik! Chomika! AAA PSIK! – Georg wzruszył ramionami i aż zatrząsł się od kolejnego kichnięcia.
A więc ten też był uczulony?!
Marta zaśmiała się cicho, po czym szybko podeszła do czerwonookiego Patricka, głaszcząc malucha po główce.
- Jak długo to będzie trwało? – spytałem jej, patrząc na synka.
- Niedługo. Przez najbliższą godzinę obydwoje sobie pokichają i popłaczą. – Odparła bez żadnych negatywnych emocji. – Chodź do mamusi, skarbie – zwróciła się do Papiego i wzięła go na ręce – On i tak lepiej trzyma się od Georga. – Wskazała na małego blondynka kurczowo uczepionego jej szyi.
Spojrzała teraz na basistę, próbując opanować śmiech.
- Nic mi nie będzie – zapewnił ją, wypinając się dumnie – Aaaaaa… PSIK!
- No jasne, że nie – Marta poklepała go wolną ręką po ramieniu i wyszła do kuchni.